sobota, 25 marca 2017

[84] 10 rzeczy, które denerwują mnie w Portugalii


Mieszkanie za granicą – o ile nie jest to przymusowa emigracja za przysłowiowym chlebem – zwykle kojarzy się (przynajmniej mi) sielankowo. Inna kultura, inne jedzenie, zwyczaje, język, ludzie... Jest w tym sporo prawdy, nie zaprzeczę. Pierwsze dwa tygodnie były odkrywaniem dosłownie wszystkiego. Trzeba było oswoić się ze sklepowymi półkami i cenami produktów, z topografią okolicy, z tutejszymi zwyczajami związanymi z ogólnopojętą kulturą międzyludzką. Było super! Jednak w przypadku każdego wyjazdu w pewnym momencie dopadają człowieka tak zwane smutki. Na mnie padło w tym tygodniu; miałam dni, kiedy mój humor był jedną wielką sinusoidą. Złożyło się na to kilka czynników, jednak ostateczny argument zawsze sprowadzał się do krótkiego: Głupia Portugalia! Nie mają tu nawet… No właśnie. Po niemal miesiącu spędzonym w tym pięknym, beztroskim i słonecznym kraju, w Lizbonie, która uważana jest za jedną z piękniejszych stolic Europy, niektóre rzeczy zaczęły mnie niesamowicie irytować. Otwarcie przyznałam przed samą sobą, że czegoś mi w tej Portugalii brakuje… 

Czego konkretnie?


Parówek

Samą mnie to zaskoczyło, tym bardziej, że nigdy nie byłam specjalną fanką parówek. Raz na jakiś czas miałam na nie ochotę i to by było na tyle. Ale jak to bywa ze znaną każdemu złośliwością rzeczy martwych, ochota ta naszła mnie kilka dni po przeprowadzce. W Portugalii parówki występują… w puszkach i słoikach, a do tego w dziwnej zalewie. Postanowiłyśmy się jednak przełamać i kupić taką puszkę na spróbowanie. Kojarzycie takie coś pomiędzy psią karmą a pasztetem/kaszanką? Sprzedawane jest w formie długich, grubych pęt i docelowo przeznaczone jest do konsumpcji właśnie przez psy. Dokładnie taki zapach mają parówki z puszki. Stawiam, że smak też jest taki sam. Po ich zjedzeniu chciało mi się płakać; pomyślałam o tych wszystkich Berlinkach i parówkach cielęcych (moich ulubionych!), które w Polsce można dostać wszędzie.
W Portugalii (a przynajmniej w Lizbonie), by kupić względnie normalne parówki, najlepiej pojechać do rosyjskiego supermarketu o nazwie Mix Markt. Tam można dostać malutkie paróweczki, które w sumie przypominają bardziej serdelki, ale ich smak jest zdecydowanie bardziej podobny do parówek, choć powiedziałabym, że raczej tych tanich, o teksturze papieru toaletowego.
W Mix Markcie można też kupić najzwyklejszy twaróg, o który trudno w jakimkolwiek innym supermarkecie. Gdy pomyślę o wiosennym twarożku z rzodkiewką, ogórkiem i szczypiorkiem, a potem przypomnę sobie, że żeby go zrobić, muszę pojechać na drugi koniec miasta po ser… Ehh, czemu jesteś tak daleko, Polsko?


Kasz

Podobna historia jak z twarogiem – kasze (najczęściej zresztą polskie) można znaleźć w Mix Markcie. Wygląda na to, że Portugalczycy zwyczajnie nie są przyzwyczajeni do jedzenia ziaren. Pierwszego dnia po przyjeździe poznałyśmy jednego z naszych współlokatorów, podczas gdy gotował akurat obiad. Po zamienieniu kilku słów do kuchni wszedł inny współlokator i zapytał go: Dziś masz dzień ryżu czy dzień makaronu? Wtedy wydało nam się to zabawne, jednak pierwszy tydzień szybko zweryfikował nasze menu. W Polsce jadłam dużo kaszy – z warzywami, ze szpinakiem i fetą, z gulaszem, z sosem pieczarkowym, z tuńczykiem… Ze wszystkim. Tutaj ta alternatywa okazała się niemal nie istnieć. Niestety.
Podobnie ma się sprawa kuskusu. Co prawda można go dostać w  zwykłym supermarkecie, jednak cena nie spada poniżej 2 € za 400 gramów, co – zważając, że ogólnie ceny żywności są raczej podobne do tych polskich – jest w moim odczuciu drożyzną. Pewnie w najbliższym czasie się złamię, bo naprawdę bardzo brakuje mi tego typu rzeczy, jednak jeśli nie potraficie żyć bez kuskusu, przed wyjazdem do Portugalii proponuję zaopatrzyć się w niemałe zapasy.


Tanich jabłek

No tak – przecież jestem przyzwyczajona, że w Polsce jabłka to najtańsze owoce, jakie można kupić. Kiedy pierwszy raz poszłyśmy na większe zakupy do Pingo Doce, z przyzwyczajenia zaczęłam szukać wzrokiem półki z jabłkami. Później zobaczyłam cenę – 1,80 € za kilogram! Jakiś kosmos! W związku z tym jabłek tu zwykle nie jemy…


Białego wina

(obiecuję, że to już ostatnia rzecz związana z gastronomią)

Z czym kojarzy Wam się słowo Portugalia? Bo mi od zawsze kojarzyła się z fado i pysznym winem. I to prawda – jeśli lubicie czerwone wino, na pewno znajdziecie coś dla siebie. I to w świetnych cenach! Można kupić naprawdę dobre czerwone wino za 1,50 € (a przy promocji i za 1 €). Białe też – jednak zanim to zrobicie, zastanówcie się kilka razy. Pierwsze białe wino jakie tu kupiłyśmy kosztowało ok. półtora euro, a etykieta mówiła, że ma ananasowy posmak. Brzmi super, prawda? Do czasu otworzenia. Nie było to najlepsze wino, jakie w życiu piłam, jednak dało się je przeżyć (a raczej wypić). Następnym razem kupiłyśmy inne, odrobinę droższe (ale bez przesady, wciąż nie kosztowało więcej niż 2 €). Z ręką na sercu – było to NAJGORSZE wino, jakiego miałam okazję próbować. Paskudne do tego stopnia, że po kilku łykach miałam zdrętwiały język. Siłą rzeczy byłyśmy zmuszone przerzucić się na czerwone wino, za którym zdecydowanie nie przepadam… Naprawdę bardzo tęsknię za dobrym i tanim białym winem, które można dostać w Polsce. Na myśl o białym Fresco (tym z zieloną etykietą) mam ślinotok.
W Portugalii popularna jest też zielona odmiana białego wina – vinho verde. Kupiłyśmy wczoraj butelkę na próbę; w końcu do trzech razy sztuka. Wciąż wierząc, że któreś nam w końcu posmakuje… Okazało się zaskakująco dobre! Lekko musujące i dosyć mocno kwaskowate, jednak jak się nie ma co się lubi, to się ma co się nie lubi. Da się wypić.


Kremu do opalania

Nie wzięłam żadnego kremu z filtrem UV z Polski, bo uznałam, że to nie ma większego sensu – nie jadę przecież w dzicz, na miejscu są drogerie. Jaaaaasne. Ale tu nie ma jeszcze sezonu, w którym da się kupić krem z filtrem. W pierwszym tygodniu obeszłyśmy chyba wszystkie możliwe supermarkety i apteki w promieniu kilku kilometrów. Jedyne, co dało się kupić to 200 ml tubka kremu 50 SPF w cenie 20 €. Czujecie? Prawie 100 zł za krem z filtrem! Aż tak jeszcze nie zwariowałyśmy, za to coś nas podkusiło, żeby wybrać się do Primarka. Tam udało nam się znaleźć małe i w miarę tanie kremy – co prawda ten do ciała to tylko 15 SPF, jednak kosztował 3 € i póki co radzi sobie z tutejszym słońcem. Upolowałyśmy też 30 SPF do twarzy w zawrotnej cenie 4 €. Boli mnie jednak, że aby kupić najzwyklejszy krem z filtrem i nie zbankrutować trzeba przemierzyć pół miasta.


Tanich kosmetyków

Pierwszy szok miał miejsce w chwili, kiedy skończył mi się najzwyklejszy krem do twarzy. Byłyśmy akurat w naprawdę dużym supermarkecie, więc postanowiłam to wykorzystać i pobuszować trochę w dziale z kosmetykami. Pominę fakt, że wtedy jeszcze większość portugalskich słów brzmiała dla mnie jak czarna magia (wciąż tak jest, ale w nieco mniejszym stopniu) i sporo czasu zajęło mi rozszyfrowanie czegokolwiek na etykietach, jednak ceny również mnie zszokowały. Mały, 50 ml krem do twarzy kosztował ok. 6 € (mówię o takim najtańszym). W supermarkecie – w drogeriach jest o wiele drożej. Trudno tu zresztą mówić o drogeriach pokroju Rossmanna; są to raczej apteki z częścią kosmetyczną. Ogólnie chcąc kupić tanie kosmetyki, najlepiej polować na promocje. O tyle dobrze, że chociaż one często się zdarzają.


Poczty polskiej

Obiecałam sobie, że po powrocie nigdy, ale to nigdy nie wypowiem już zdania No tak, fantastyczna poczta polska… Poczta portugalska wcale nie jest lepsza. Wyobraźcie sobie, że dwa tygodnie temu wysłano nam karty bankomatowe do naszych portugalskich kont. Najprawdopodobniej zrobiono to z siedziby w Lizbonie, a nawet jeśli nie – Portugalia jest naprawdę MAŁA. Kart nie dostałyśmy do dzisiaj. Dla przykładu – w zeszły czwartek moja mama wysłała mi paczkę z Polski. Paczka doszła po tygodniu. Naprawdę nie rozumiem jak to jest możliwe. Może po prostu mamy jakiegoś pecha i nie należy osądzać wszystkiego po jednym doświadczeniu, jednak na ten moment powiem tyle – ogarnij się, Portugalio.


Autobusów

Ile razy, mieszkając w Krakowie, zdarzyło mi się czekać na przystanku po całym dniu zajęć, w deszczu i zimnie i psioczyć głośno na znowu spóźniający się autobus. Jednak przeważnie to spóźnienie było uzasadnione korkami. Zupełnie inaczej, niż tutaj.
Zasadniczo w Lizbonie niemal wszędzie da się dojechać metrem. Lubię ten środek komunikacji – nie zawodzi i zwykle się nie spóźnia, a jak już zdarzy mu się nie przyjechać, zawsze za parę minut pojawi się kolejny pociąg. W Lizbonie także połączenia między liniami są świetnie rozwiązane – jest ich cztery i każda w pewnym momencie spotyka się z każdą. Jednak, przykładowo, żeby dojechać z dzielnicy Cais do Sodré na Rato, najpierw trzeba przejechać jedną stację linią zieloną, przesiąść się na linię niebieską, żeby przejechać trzy stacje, po czym przesiąść się na linię żółtą i znów przejechać jedną stację. Sporo zachodu. A przecież z Cais jest bezpośredni autobus na Rato! Kiedy czekałam na niego po raz pierwszy, nawet się cieszyłam, że będzie szybciej i prościej. Radość wyparowała po piętnastu minutach stania na przystanku. A później po kolejnych dziesięciu. Nieważne, że istnieje coś takiego jak rozkład jazdy, a przystanek Cais do Sodré jest przystankiem początkowym (!). Autobus i tak się spóźni. Zawsze. Ogólnie jest to środek transportu dla cierpliwych – idąc na przystanek możecie być pewni, że będziecie czekać co najmniej piętnaście minut, niezależnie od rozkładu jazdy.
Podobnie jak z pocztą – może to tylko ja miałam pecha, że dotknęły mnie takie, a nie inne doświadczenia. Jednak po kolejnym takim incydencie powróciłam do metra. Wolę trzy przesiadki niż sterczenie na przystanku.


Dyscypliny na drodze

Nie chodzi o to, że jestem zwolenniczką zakazów i nakazów. Jak mogłabym być – przecież względnie luźne podejście do zasad ruchu drogowego jest mi poniekąd na rękę w kwestii jeżdżenia autostopem. Jednak o tym innym razem – tu rozchodzi się o coś, co zdążyłam już szczerze znienawidzić. Codziennie w godzinach popołudniowych, kiedy ulice robią się tłoczne, bo wszyscy wracają z pracy, za oknem zaczyna się istna kakofonia. Konkurs trąbienia. Wystarczy, że zrobi to jedna osoba – zaraz rozlegają się kolejne dźwięki klaksonów; długie, przeciągłe i zdecydowanie za głośne. Nie spotkałam się z tym nigdzie indziej, a jeździłam po Bałkanach, gdzie kierowcy trąbią do siebie w ramach pozdrowień. Wciąż nie jest to w takim stopniu uciążliwe jak tutaj. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, jednak wyobraźcie sobie: wracacie do domu po całym dni na nogach, zmęczeni, z bólem głowy i jedyne o czym marzycie, to obiad i wyciągnięcie się na łóżku. A za oknem zaczyna się trąbienie. Ten maraton potrafi czasami trwać dłużej niż pół godziny, nieustannie. Jeden kończy, zaczyna kolejny. Kilka dni temu doprowadziło mnie to do takiego szału, że w pewnym momencie na każdy sygnał krzyczałam w stronę okna bardzo niecenzuralne słowa. Idzie zwariować!


Organizacji czasu

To akurat kwestia sporna. Czasami irytuje mnie fakt, że wszyscy mają na wszystko czas. Szczególnie denerwowało mnie, kiedy szukałyśmy pracy. Wysłałyśmy wielki wór CV, zaczynało nam się trochę spieszyć, a Portugalczycy wciąż się tym nie przejmowali. Jeden odpisał po miesiącu, inny po jeszcze dłuższym czasie… Wciąż dostajemy odpowiedzi na maile wysłane pod koniec stycznia.
Jednak z drugiej strony ma to swój urok. Zawsze jest czas na kawę ze znajomym, na krótką rozmowę na rogu ulicy czy choćby na wymienienie uprzejmości z panią z warzywniaka. Ciężko jest pogodzić polską mentalność z wszechobecnym tutaj czilem. Przyznajcie sami – my, Polacy, mamy często problemy z wyluzowaniem. Spinamy się głupotami, przejmujemy zupełnie niepotrzebnymi bzdurami, trzymamy się sztywno terminów, niechętnie podchodzimy do zmian. Chociaż wciąż jeszcze chwilami ciężko przyzwyczaić mi się do podejścia no worries, sama widzę, że zaczynam uczyć się tej portugalskiej elastyczności. Na szczęście!


_______________________
A Wy macie jakieś rzeczy, których brakuje Wam na obczyźnie i które chcielibyście dodać do listy? :)

8 komentarzy:

  1. Tak myślę nad tym czego mi brakuje najbardziej ... hmm ...

    Parówek zdecydowanie by mi nie brakowało, ale jak widzę mieszkając w Niemczech te parówki w puszkach i słoikach o których piszesz to też czuję zbliżające się wymioty. No ale za to winka by mi brakowało - więc łączę się w bólu.


    ... i wydaje mi się, że przede wszystkim Sanoka i pięknych bieszczadzkich górek, za tym tęsknię. I za polską walutą, zdecydowanie wolę złotówki.

    A co do cen w euro - to radzę się jak najszybciej oduczyć przeliczania cen na złotówki, to mija się z celem i wychodzą z tego nieporównywalne głupoty (tak jak z tym kremem za 100zł). Tego się po prostu nie da porównać w ten sposób - uświadomiłem to sobie gdy zorientowałem się, że za dwie bułki płacę 12 złotych. Te same bułki w Polsce kosztowałyby pewnie 1,5 zł. Więc jak będziesz tak przeliczać to dostaniesz świra albo depresji a do tego nabawisz się węża w kieszeni. Ja wolę myśleć że jak zarabiam 10 euro na godzinę to mogę sobie kupić za tą godzinę 10 litrów benzyny albo 5 pachnących dezodorantów, kiedy w Polsce za 9 złotych na godzinę kupię sobie tylko dwa litry paliwa i 1,5 chujowego dezodorantu :D

    Pozdrowionka! Trzymajcie się!

    PS.
    Jak z pracą? Co robicie?



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No jasne, też się staram nie przeliczać tak stricte, bo to idzie zwariować! Ale ceny kosmetyków naprawdę są tu kosmiczne. Zarabiając najniższą krajową na ten przykładowy krem musisz przepracować prawie że całą dniówkę.
      Ale poza tym nie narzekamy! Już planuję posta z rzeczami, które w Portugalii pokochałam od razu ;)
      A praca też się znalazła - w przyszłym tygodniu podpisujemy umowę, ale nic o tym nie mówię, bo zapeszać nie lubię. Ale jest doooobrze! :) Trzymaj się ciepło w Niemczech!

      Usuń
  2. Ojjj zgadzam się z tym wszystkim w 100% ! Ile ja sklepów przeszłam, żeby znaleźć krem do opalania :o ale mam dobrą widomość, można dostać parówki w lidlu,w lodówkach na dziale mięsnym, oznaczone jako nowość :D co prawda są bardzo słone ale z tego wszystkiego najbliżej im do polskich parówek ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. !!! Wiadomość dnia! Dzięki za info, planuję wycieczkę do Lidla w tym tygodniu :D

      Usuń
  3. Nie widzę zupełnie nic nadzwyczajnego w dobrym kremie z filtrem za 100 zł ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W dobrym za taką cenę też nie widzę nic nadzwyczajnego, ale zwyczajny w kierunku słabego za stówkę? Co kto preferuje, ja aż tak szaleć nie lubię ;)

      Usuń
  4. Bardzo ciekawie to zostało opisane.

    OdpowiedzUsuń
  5. My pokochaliśmy Portugalią i produkty premium, które stamtąd pochodzą. Zapraszamy do przetestowania https://mevo.sklep.pl/marki-premium, np. kosmetyków Castelbel. Bardzo fajny tekst. Super się czyta i wracają wspomnienia :). Pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń